Krzysztof Lisek, czyli Mister Georgia, ma głos
Krzysztof Lisek jest obecnie europarlamentarzystą z okręgu Warmia i Mazury Podlasie. Sam pochodzi z Gdańska jak jednak podkreśla czuje się mocno związany z Warmią Mazurami. Stąd zresztą był posłem do parlamentu polskiego. W Brukseli jest uważany za specjalistę od spraw terytoriów postradzieckich. Szczególnie interesuje się rozwojem sytuacji w Gruzji. Na początek rozmowy pytamy go o coś innego.
- Jak to się stało, że Krzysztof Lisek został europarlamentarzystą.
- Już od czasów Unii Wolności, której byłem członkiem, zajmowałem się w partii sprawami zagranicznymi. Potem byłem pełnomocnikiem Donalda Tuska do spraw zagranicznych. Od roku 2005, gdy po raz pierwszy wszedłem do Sejmu (z Warmii i Mazur), także pracowałem w komisji spraw zagranicznych, jako poseł opozycyjnej wtedy Platformy Obywatelskiej. W roku 2007 moja partia wygrała już wybory. Ja nadal pracowałem w komisji spraw zagranicznych. Zostałem nawet jej szefem. Dopiero wtedy nauczyłem się wielu kwestii dotyczących międzynarodowych niuansów politycznych…
- … i pewnie mnóstwo pan podróżował?!
- To jest mit. Akurat członkowie komisji spraw zagranicznych polskiego parlamentu podróżują niewiele i na dodatek głównie do krajów europejskich z podstawowym naciskiem na kraje postradzieckie. Czasami lataliśmy do USA czy też na Bliski Wschód. Czyli tam, gdzie Polska ma swoje interesy. Ponadto w tejże komisji więcej się przyjmuje gości w Polsce niźli podróżuje. Same zaś wyjazdy są typowo robocze i nie dłuższe jak dwa dni. Ograniczają się do wielogodzinnego przelotu, przejazdu do hotelu, noclegu. Następny dzień to jakieś obrady i znów powrót na lotnisko. Czasami gospodarze chcieliby jeszcze upchnąć jakąś kilkugodzinną wycieczkę turystyczną, ale najczęściej nie ma na to czasu.
- Mówił pan o wyjazdach do krajów postradzieckich.
- Polityka wschodnia to 80% aktywności polskiej na arenie międzynarodowej. Jesteśmy na Zachodzie już uznawani za specjalistów w tym zakresie. Takich specjalistów, których się słucha. Ponadto wielu Polaków mówi po rosyjsku. A ten język jest nadal bardzo przydatny w komunikacji na wschodzie. Chyba też znamy wschodnią mentalność dużo lepiej niźli ludzie Zachodu. Wiemy więc czego się można po nich spodziewać. Gdy zaczęła się pomarańczowa rewolucja na Ukrainie parlamentarzyści z tak zwanej starej Europy nie wiedzieli co o tym sądzić. Szokiem było dla nich sam, stwierdzony, fakt łamania prawa i oszustw wyborczych. Niepojęte też dla nich było uczestnictwo w polityce oligarchów, którzy kupują sobie polityków.
Nie dziwota więc, że to przede wszystkim polscy politycy wzmogli w tym czasie swoje peregrynacje na Ukrainę. Wszyscy wtedy staraliśmy się wspomóc zmiany demokratyczne w tym kraju. Przecież wtedy do Kijowa latał tak prezydent Kwaśniewski jak i Lech Wałęsa oraz wielu innych. Bo zmiany w tym kraju były (i są!) bardzo ważne dla Polski. Ta sytuacja jednoczyła wszystkie siły polityczne w Polsce.
- Pana domeną stała się jednak Gruzja.
- Po raz pierwszy pojechałem do Gruzji już jako poseł na Sejm. Cała Europa chciała pomagać Gruzinom w ich Rewolucji Róż. Naród gruziński dobił się wreszcie niepodległości i bronił jej usilnie. Starałem się przede wszystkim ocenić sytuację wewnętrzną tego kraju oraz jego stosunki z Rosją. Oczywiście trzeba też pamiętać o późniejszych konfliktach wewnątrz grupy animatorów zmian gruzińskich. To jednak było dopiero potem. Znajomość problemów gruzińskich stała się moją domeną do tego stopnia, że w parlamencie europejskim mówią na mnie „Mister Georgia”. Zostałem tak zwanym stałym sprawozdawcą parlamentarnym do spraw Gruzji.
- Jak to się stało, że otrzymał pan nominację swojej partii do Parlamentu Europejskiego.
- To był mój pomysł, któremu jednak w PO szybko przyklaśnięto. Wszak tematy tam podejmowane to jakby kontynuacja tego co robiłem w parlamencie narodowym. Na dodatek w Brukseli tematy międzynarodowe zajmują o wiele więcej czasu niźli ta sama tematyka w parlamentach narodowych. Jest to konsekwencja traktatu lizbońskiego, mówiącego jednoznacznie, że rolą Parlamentu Europejskiego jest między innymi kształtowanie wspólnej polityki zagranicznej. Stąd między innymi powołanie, nadzorowanego przez Parlament Europejski, wspólnego ministra spraw zagranicznych, Catherine Ashton.
- Bardzo ważnym elementem tej wspólnej polityki wschodniej jest program Partnerstwo Wschodnie.
- Najważniejszy wydaje się tu odbiór intencji europejskich w krajach, do których adresowana jest ta inicjatywa. Szczególnie pozytywnie do Partnerstwa odnoszą się te mniejsze kraje. Nie ma co ukrywać, że za konkretnymi decyzjami Partnerstwa idą też konkretne pieniądze, które mają pomóc w zreformowaniu państwa wedle europejskich wzorców. W stworzeniu zupełnie innych instytucji na wzór tych, funkcjonujących w państwach Unii. Tym sposobem za pieniądze z Brukseli, od zera, została zorganizowana inspekcja fitosanitarna w Gruzji. Obejmowało to tak wyszkolenie kadr jak i wyposażenie techniczne. Brak tej służby uniemożliwiał eksport produktów rolnych na terytorium Unii. Ponadto również za pieniądze europejskie gruntownie przeorganizowano służby celne w Gruzji oraz Mołdowie. Bardzo często miejscem tych szkoleń, jest Polska. System działania tych służb w tychże krajach został żywcem przeniesiony z naszego kraju. Bo i Polska jest tam traktowana jako pewnego rodzaju wzór do naśladowania. O tym, że jesteśmy ważnym krajem dla byłych obszarów postradzieckich świadczy także fakt, iż konstytucja gruzińska to w dużej części kalka podobnego dokumentu z Polski właśnie.
- Na jednej z konferencji międzynarodowych premier Mołdowy Vlad Filat stwierdził, że przyjmowanie przez jego kraj standardów europejskich to nie tylko chęć przyłączenia się do Unii. To także przekonanie, że te normy są po prostu korzystne dla obywateli.
- I słusznie to zauważył. Bo członkostwo w Partnerstwie nie oznacza automatycznego akcesu do Unii. To tylko jakaś nakreślona perspektywa. Trzeba też pamiętać, że członkostwo w Unii to także wola danego kraju. Jak na razie jednoznacznie i bezwarunkowo za taką perspektywą wypowiada się Mołdowa i Gruzja. Ukraina prowadzi politykę niejednoznaczną. To znaczy chcieliby mieć korzyści wynikające z bycia członkiem Partnerstwa i w dalszej kolejności Unii, ale niekoniecznie chcieliby wprowadzać u siebie europejskie standardy prawne czy polityczne. Armenia, Azerbejdżan czy tym bardziej Białoruś są zaś bardzo dalekie od deklaracji członkostwa we wspólnocie.
- Jak Parlament Europejski widzi przyciągnięcie w orbitę wpływów europejskich takich krajów jak Białoruś czy nawet Rosja.
- Parlament Europejski skupił się obecnie na wspomaganiu białoruskiej opozycji oraz tamtejszych wolnych mediów. Jest w tych sprawach wiele rezolucji parlamentarnych. One odnoszą się nawet do konkretnych spraw personalnych. Jedna z nich była świadomym aktem protestu przeciw prześladowaniom Andrzeja Poczobuta, korespondenta „Gazety Wyborczej”. Te działania mają jednak ograniczony skutek ze względu na samoizolację Białorusi, na jej niedemokratyczny system. Nic jednak więcej zrobić jak na razie nie można. Można mieć tylko nadzieję, że te powolne działania będą kruszyły zręby władzy Aleksandra Łukaszenki. I pewnie dużą rolę będą w tym miały audycje Radia Racja czy telewizji „Biełsat” nadających z Polski. Obecnie bardzo ważne wydaje się rozszerzenie możliwości odbioru audycji tych mediów. Niezbędne wydaje się ustawienie kilku nadajników na Litwie. Na to w Brukseli muszą znaleźć się pieniądze. Dobrym pomysłem wydaje się też otworzenie na młodych Białorusinów, utworzenie wielkiego programu stypendialnego pozwalającego studiować młodzieży z tego kraju na uczelniach europejskich.
Parlament europejski ma także wiele zastrzeżeń również do rosyjskiej (delikatnie mówiąc) „niestabilności prawa” i wielkiej uznaniowości w działaniach organów zobowiązanych do egzekwowania porządku prawnego. To dotyczy wielu inwestorów europejskich, którzy tam zainwestowali, a potem musieli zwijać biznes. Ostatnio sztandarowym przykładem jest tu koncern BP. O tym zaniepokojeniu losem europejskich inwestorów w Rosji mówi nawet jedna z ostatnich rezolucji parlamentu europejskiego.
Wiele zastrzeżeń wzbudzają także zagrożenia jakie czyhają w Rosji na dziennikarzy. Niepokojące są przypadki częstych pobić, uprowadzeń czy wręcz morderstw pracowników mediów. Ewidentnie w wiele tych przypadków zamieszane są organa ścigania.
Odbiegający od standardów europejskich jest też tamtejszy system polityczny. To zupełny brak demokracji, z fasadową, koncesjonowaną, opozycją. Rosja pozostaje jednak potężnym partnerem gospodarczym dla Unii Europejskiej. To europejskie zaplecze surowcowe, a także duży rynek zbytu. Dobrze by więc było, gdyby za rozwojem stosunków gospodarczych szły także rosyjskie przemiany demokratyczne. W Parlamencie Europejskim funkcjonuje specjalna komisja zajmująca się organizacją stosunków Europy z Rosją. Jestem członkiem tego ciała. Raz na pół roku spotykamy się z delegacją Dumy. Trzeba przyznać, że dyskusje na takim forum są dość otwarte z obydwu stron. Ostatnio długo spieraliśmy się na temat istoty stosunków Rosji z Gruzją. Rozmawialiśmy też na temat przestrzegania prawa w Rosji. Szkoda, że te rozmowy nie schodzą potem na etap decyzyjny.
- Wiele kontrowersji wzbudza sytuacja w Gruzji. Szczególnie kontrowersyjną osobą wydawał się w ostatnich latach prezydent Saakaszwili.
- Te kontrowersje nie przeszkodziły w bardzo pozytywnych ocenach ostatnich, przeprowadzonych niecałe trzy lata wstecz wyborów samorządowych. Prawidłowość ich przebiegu podkreślali wszyscy obserwatorzy międzynarodowi. To jakby obalało wcześniejsze wieści o zagrożeniu instytucji demokratycznych w tym kraju. Potwierdza tą tezę również bezproblemowe uznanie przegranej wyborczej przez prezydenta Saakaszwilego. Mimo wszystkich obiekcji wobec tego kraju jest to jednak państwo o wiele lepiej funkcjonującej demokracji niźli choćby Rosja. W Gruzji przecież w miarę normalnie funkcjonują partie opozycyjne. Oczywiście wiele wątpliwości budzi obecność w gruzińskiej polityce obecnego premiera, Bidziny Iwaniszwilego. Nie dość, że to największy tutejszy oligarcha (co samo w sobie budzi zaniepokojenie), to jeszcze majątku dorobił się w Rosji. To do niedawna największy prywatny akcjonariusz „Gazpromu”, a także współwłaściciel dużego banku rosyjskiego. To pozwala wątpić w czystość jego intencji. Ponadto ważny jest moment jego wejścia do polityki. To daje do myślenia, gdzie w ogóle powstał pomysł tego nowego bloku politycznego. Może się okazać, że siły sprawcze „Georgian Dream” znajdują się w zupełnie innym kraju. Gdy podkreślałem te wątpliwości na swoim profilu Facebooka, to odbyła się tam wielka debata polityczna na ten temat. Ja za bardzo głosu zabierać nie mogłem, gdyż większość wpisów była w … języku gruzińskim.
Aktualnie jednak rządząca Gruzją partia (mimo powyższych wątpliwości) zabiega o bliskie kontakty z europejskimi liberałami. Może więc moje obawy okażą się absolutnie niesłuszne. Jestem w stałym kontakcie z rzecznikiem praw obywatelskich w Gruzji. On zapewnia, że jak do tej pory nie dzieją się tam żadne złe rzeczy.
- Obecność oligarchów w polityce tamtych krajów jest dość powszechna…
- … O tak. Szczególnie widomy jest tu przykład Ukrainy, gdzie wręcz politycy znajdują się pod bezpośrednim wpływem swoich „patronów”. Tam część oligarchów także zasiada w ławach parlamentarnych, co pozwala im chronić się immunitetem parlamentarnym.
- Kraje Partnerstwa Wschodniego mają między sobą wiele nierozwiązanych problemów granicznych. To są konflikty rosyjsko – gruzińskie, azersko – ormiańskie czy problem Naddniestrza w Mołdowie. Czy Parlament Europejski stara się jakoś te kwestie pomagać rozwiązywać. I jakie ma ku temu możliwości.
- To są zamrożone konflikty będące w bardzo wnikliwej obserwacji unijnych organów. Pamiętajmy też, iż co i raz na linii rozdziału wojsk Armenii i Azerbejdżanu dochodzi do incydentów zbrojnych. Giną tam ludzie. Dzieje się tak mimo permanentnych negocjacji dla rozwiązania problemów. Kilka miesięcy wstecz byłem jednym z obserwatorów wyborów w Armenii. Rozmawiałem tam o problemie Górskiego Karabachu z przedstawicielami wszystkich najważniejszych sił. Ludzie ci byli nastawieni dość kompromisowo wobec Azerbejdżanu. Problemem obecnie jednak jest poczucie krzywdy, a zarazem siły w Baku. To przecież Azerowie na początku lat dziewięćdziesiątych przegrali wojnę, ale jednocześnie to oni rok w rok kupują broń o wartości co najmniej dwóch miliardów dolarów. Tym sposobem Azerbejdżan ma większy budżet swojego resortu obrony, od całego budżetu Armenii. W Baku czują swoją siłę choćby z racji eksportowanych stąd do Europy ropy i gazu. Nie ma więc z tego powodu pozytywnych sygnałów ze strony rządzącego w Azerbejdżanie prezydenta Alijewa.
Bardzo trudny do rozwiązania wydaje się też problem gruziński. Jego rozwiązanie leży jednak aż w Moskwie. Bo sytuacja jak jest na pograniczu Rosji z Gruzją, to skutek polityki Kremla. Obecnie rząd gruziński zakłada długi marsz w kierunku reintegracji terytorialnej. W Tbilisi zdają sobie sprawę, że podstawą są małe kroki normalizacyjne, a zarazem rozwój gospodarczy mający uczynić Gruzję krajem atrakcyjnym dla Osetyńczyków i Abchazów. Może się to stać skuteczne szczególnie w przypadku Abchazji. W Suchumi bowiem coraz bardziej zdają sobie sprawę, że patronat rosyjski to nie jest to o czym oni, Abchazowie, marzyli. Bo niezależność Abchazji byłą daleko większa w składzie państwa gruzińskiego niźli teraz, gdy wszędzie panoszą się Rosjanie.
- Coraz bardziej czarną dziurą przemytu na wielką skalę staje się separatystyczna (od Mołdowy) republika Naddniestrza. ..
- Parlament Europejski nie ma możliwości temu przeciwdziałać inaczej niźli przekonywaniem i przedstawianiem programów rozwiązania problemu. Parlamentarzyści z Brukseli są w stałym kontakcie z przedstawicielami władz w Kiszyniowie. Tu też rozwiązanie sytuacji zależy przede wszystkim od Kremla. Inna rzecz, iż coraz bardziej widoczne jest także to, że region ten to zagłębie przemytu, tolerowanego na dodatek przez władze sąsiedniej Ukrainy.
Z drugiej jednak strony Mołdowa obrała jednoznaczny kierunek na wstąpienie do Unii Europejskiej. Wdrażane są tu konkretne nowe regulacje prawne dostosowujące kraj do standardów europejskich. Bo w Kiszyniowie uważają, że członkostwo w Unii to nie tylko bogacenie się mieszkańców, dotacje unijne, ale i na dodatek życie w warunkach pokoju co stało się ewidentną domeną Europejczyków zrzeszonych w Unii.
- Co Parlament Europejski może zrobić dla polepszenia życia mniejszości polskiej na Litwie. Ten temat bowiem ostatnimi czasy stał się bardzo aktualny.
- Myślę, że samo wejście Akcji Wyborczej Polaków na Litwie w skład koalicji rządzącej po ostatnich wyborach wiele powinno zmienić. Ciągle pozostają tam jednak do rozwiązania trzy podstawowe kwestie związane z mniejszością polską. To przede wszystkim rewindykacja ziem wokół Wilna, ich dawnym właścicielom i spadkobiercom (głównie Polakom), problemy polskiej oświaty na Litwie oraz spór o prawo mniejszości do zapisywania swoich nazwisk w oryginale i tak samo nazw miejscowości. Wszystkie powyższe sprawy nie są jednoznaczne. Racje dzielą się po obydwu stronach. Ewidentna wydaje się sprawa nazwisk oraz nazw miejscowości. O tym, że władze litewskie postępują tu niezgodnie z zasadami mówią choćby przepisy Rady Europy. Ludzie bowiem mają prawo (wedle zasad narzucanych przez Radę Europy właśnie) nazywać się tak jak uważają za właściwe i nic tu do tego żadnym urzędom danego państwa. Bo przecież w Polsce nie mówi się na panią prezydent Litwy Grzybowska lecz Grybauskaite. Podobna zasada, choć w drugą stronę, powinna obowiązywać choćby przy Mickiewiczu na Litwie. Tym bardziej jest to istotne przy takich krajach jak Polska i Litwa, gdzie wspólna historia wychodzi co i rusz, a czołowy przedstawiciel twardego kursu narodowego, Vytautas Lansbergis (obecnie również europarlamentarzysta) ma groby rodzinne na warszawskich Powązkach.
Podobne zasady powinny, wedle tychże samych unormowań, dotyczyć także nazw geograficznych czy nazw ulic. Przeciwnikom zaś takich rozwiązań na Litwie proponuję zorganizować wycieczkę na Opolszczyznę, gdzie takie zasady obowiązują od dawna i nie wzbudza to już żadnych emocji.
Jeśli chodzi o sprawy dotyczące reprywatyzacji i zwrotu ziemi to na początek strona polska też powinna się uderzyć w piersi, bo i u nas ta kwestia nie jest do końca rozwiązana. To dotyczy tak mienia pożydowskiego jak i wielu rodzin polskich. Widomym tego dowodem są choćby kłopoty z prawami własnościowymi w wielu rejonach Warszawy.
Natomiast w kwestii tak ostatnio gorąco komentowanej jaką jest oświata, uważam, że strona polska ma najmniej racji. Tu najważniejsza powinna być zasada wzajemności. Dzieci polskie mieszkające na Litwie powinny mieć dokładnie takie same prawa jak dzieci litewskie w Polsce. Jednocześnie uważam, że jeśli ktoś jest obywatelem Litwy to powinien znać język litewski nie w stopniu dobrym lecz biegłym. Tak samo uważam, że nie można być obywatelem Polski i nie znać biegle polskiego. Oczywiście polskie dzieci z Litwy powinny też znać biegle język ojczysty. Uważam więc, że pomysł obowiązkowego zdawania języka litewskiego na maturze jest jak najbardziej właściwy. Zawsze możemy jednak dyskutować, czy egzamin z języka ojczystego w szkole mniejszości narodowej powinien być obowiązkowy czy też nie. W Polsce obowiązuje ta zasada. Inna rzecz, iż jeśli ktoś mieszka w domu polskim, nawet na Litwie, to i tak rozmawia (a przynajmniej powinien) po polsku. Czy więc będzie na maturze zdawał polski czy też nie to i tak język ojczysty będzie znał. Nie da się bowiem zadekretować w sposób prawno – legislacyjny polskości, kultywowanie ojczystej kultury. Należy też z wielką ostrożnością podchodzić do likwidacji poszczególnych szkół. Trzeba pamiętać, że w całej Europie jest niż demograficzny i coraz mniej dzieci chodzi do szkół. W Polsce wiele samorządów już zlikwidowała część szkół, a to pewnie nie koniec. Nie może bowiem być klas gdzie uczy się sześcioro czy ośmioro dzieci. Bo kto będzie za to płacił. Jednocześnie trzeba pamiętać, że trzeba do tych wszystkich kwestii podchodzić mniej emocjonalnie, politycznie, a bardziej rzeczowo i wtedy jakiś kompromis się znajdzie. Oczywiście likwidacja szkół nie może zakładać wyłącznie likwidacji placówek polskich. Czasami jednak odnoszę wrażenie, że na tych politycznych emocjach próbuje swój kapitał zbić kilka osób z różnych stron politycznej barykady.
- Było i jest nadal wiele zamieszania wokół Związku Polaków na Białorusi. Te sprawy szerokim echem odbijały się tak w Warszawie jak i w Brukseli.
- Parlament europejski stoi w tej kwestii na gruncie zasad prawa europejskiego, sformułowanego w Radzie Europy. Wedle tych unormowań mniejszości narodowe mają prawo do samoorganizacji i do demokratycznych wyborów swoich władz. Poczynania władz białoruskich to ewidentne złamanie tych zasad. Pamiętać trzeba jednak, że przecież Białoruś jest zawieszona w prawach członka Rady Europy. A dialog z panem Łukaszenką, także i w tej sprawie nie jest łatwy. Tu jednak tak Rada Europy jak i instancje unijne pozostaną nieugięte. Bo ochrona mniejszości to jedna z domen europejskich. Skandalem samym w sobie były konfiskaty majątku Związku Polaków przez władze białoruskie oraz prześladowania najważniejszych, demokratycznie wybranych, funkcjonariuszy Związku. Oczywiście nie sposób w tej chwili przedstawić wszystkich sposobów walki o prawa mniejszości na Białorusi. Nie należy też spodziewać się szybkich efektów. Ale wiadomo, że kropla drąży skałę.
- Pana okręgiem wyborczym są województwa Warmińsko Mazurskie oraz Podlaskie. Obydwa regiony bardzo korzystały do tej pory z unijnych funduszy spójności. Obecnie ta sprawa nie jest już taka pewna. Wiele państw europejskich chciałoby zmniejszenia budżetu z dużym ograniczeniem także funduszu spójności.
- Tu najważniejszym rozmówcą pewnie byłby komisarz europejski, Janusz Lewandowski, zajmujący się unijnymi funduszami. Mnie jednak ta tematyka, przynajmniej w odniesieniu do interesów reprezentowanego regionu, też nie jest obca. Kilka państw zachodnich (przede wszystkim Wielka Brytania oraz Holandia, Szwecja i Dania) chciałyby zdecydowanych cięć budżetowych. Wszystko to płatnicy netto, to znaczy więcej wpłacają do wspólnego budżetu niźli potem otrzymują. W Europie oczekuje się pogłębienia się kryzysu, a więc nie da się pewnie zastopować tendencji do zmniejszania budżetu unijnego na lata 2014 - 2020. Choć pewnie nie będzie to jakieś dramatyczne zmniejszenie środków jakie będą otrzymywały takie kraje jak choćby Polska. To mimo wszystko dobra wiadomość dla takich regionów jak Warmia i Mazury czy Podlasie, które „załapują się” na pomoc strukturalną. W tych sporach budżetowych mamy też sojuszników w krajach zachodnich. Bo i tam są regiony bogatsze i biedniejsze. Całe południe Włoch kwalifikuje się ciągle na unijne dofinansowania.
Parlament Europejski jednak nie przydziela pieniędzy poszczególnym regionom. My tylko ustalamy kwotę podstawową i kryteria jej podziału.
- Bardzo ważną decyzją unijną dla polskich regionów przygranicznych była aprobata unijnych decydentów o wdrożeniu bezwizowego małego ruchu granicznego. Czy jest nadzieja na rozszerzenie terytorium, gdzie Rosjanie mogliby wjeżdżać bez wiz. To często świetny interes dla miast objętych tą możliwością.
- Mały ruch graniczny miałby być tylko wstępem do pełnej likwidacji wiz w ruchu pomiędzy Unią i Rosją. Szkoda, że Moskwa tak bardzo opiera się przed podpisaniem umowy o readmisji. A władze w Brukseli traktują ten zapis jako jeden z fundamentów ruchu bezwizowego. Jeśli jednak ruch bezwizowy nie zostanie szybko ustanowiony to chyba należy oczekiwać w perspektywie roku (jeśli tylko dotychczasowe doświadczenia będą pozytywne) rozszerzenia strefy, gdzie Rosjanie będą mogli wjeżdżać bez wiz. Wtedy taką strefą mogłyby być całe województwa mające granicę z Rosją.
- Gdzie mieszka obecnie europarlamentarzysta Krzysztof Lisek.
- Od trzech lat w Brukseli. Jeśli bowiem ktoś chce dobrze wypełniać swój mandat to powinien mieszkać jak najbliżej siedziby parlamentu. Jesteśmy tam bowiem potrzebni minimum pięć dni w tygodniu. Oczywiście z przyjemnością co tydzień lub dwa latam do Polski.
- Zbigniew Ziobro chyba tak nie uważa. Ciągle błyszczy na warszawskich salonach politycznych.
- Są europarlamentarzyści, którzy z Brukselą związani są tylko przelewami gratyfikacji finansowych. A jednocześnie widzimy ich w polskiej telewizji każdego dnia, jak udzielają się w różnorakich inicjatywach w parlamencie, ale polskim. Ja w każdym razie mam 98% frekwencji na posiedzeniach parlamentarnych. Dla przeciwwagi znam takich parlamentarzystów, u których ten procent jest nie większy niźli 10. Uważam, że takie podejście do swoich obowiązków jest niemoralne. Bo ludzie nas wybrali, po to byśmy reprezentowali ich w Brukseli czy Strasbourgu, a nie w Warszawie. A praca parlamentarzysty to nie tylko głosowania. To wiele spotkań kuluarowych, przekonywań, sporów. Wiele można załatwić także podczas licznych konferencji, sympozjów. A samo głosowanie to tylko efekt, bywa, że wielomiesięcznej pracy. Konkludując można z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że wygrywają te batalie obecni, a nie przyjeżdżający do Brukseli od święta.
Siła przekonywania zachodnich parlamentarzystów w Brukseli częstokroć polega na jeszcze jednym aspekcie: oni pełnią ten mandat już którąś kolejną kadencję. Niektórzy zaczynali swoją europejską pracę od początku istnienia parlamentu europejskiego w roku 1979.
- Parlament Europejski, Bruksela to chyba nie tylko polityka.
- Mieszkam tam z całą rodziną – żoną i dwójką dzieci. Małżonka w tej chwili w Belgii nie pracuje, a dzieci chodzą do szkoły europejskiej. Sama Bruksela, jeśli chodzi o codzienne życie, jest dość nudnym miastem. Przez prawie trzysta dni w roku padają tu deszcze. Ostatnimi jednak czasy lubimy rodzinnie pojeździć po Belgii. Są tam bardzo ładne miasta takie jak Brugia, Antwerpia, Gandawa. Bardzo ładne są także Ardeny. Wszędzie jest też ze stolicy Belgii blisko. Do Paryża to raptem niewiele ponad godzina jazdy pociągiem, do Londynu i Amsterdamu dwie godziny. Na zakupy zaś najchętniej jeździmy do Holandii. Bo często z racji na napięty grafik mojej pracy, zaopatrujemy się w niedzielę, a w ten dzień w Belgii wszystkie sklepy są zamknięte. Pozostają jeszcze kontakty towarzyskie z innymi polskimi europarlamentarzystami, którzy również zamieszkali w Brukseli.
- Ostatnimi czasy dużo się mówi o ewentualności zmiany polskiej ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego.
- Każdy kraj Unii ma prawo do własnej ordynacji. W Polsce sposób wyłaniania przedstawicieli do Brukseli jest mocno skomplikowany. Nigdy nie wiadomo jak rozłoży się geografia wyborcza. W większości dużych krajów europejskich głosuje się w skali całego kraju lub też w bardzo dużych regionach i na dodatek nie na osobę tylko partię. A ta dopiero wyłania z wcześniej ustalonej listy swoich potencjalnych europarlamentarzystów. Głosowanie na partię, a nie na osobę może się wydawać mało demokratyczne. Pamiętajmy jednak, że jest to jedyny sposób na to, by posłowie europejscy nie ganiali, w poszukiwaniu popularności, od redakcji do redakcji tylko siedzieli w Brukseli i pilnowali interesów swoich wyborców. Obecny system jest taki, że im ktoś jest lepszym, aktywniejszym (ale w Brukseli) posłem tym ma mniejszą szansę na wybór. A trzeba pamiętać, że Parlament Europejski stanowi dzisiaj 70% obowiązującego w państwach członkowskich prawa.
- Życzymy więc wielu jeszcze sukcesów w pracy parlamentarnej. Ku chwale, ale i ku korzyściom Polaków.
Rozmawiał: Krzysztof Szczepanik, korespondent elblag.net ze Wschodu