Nowy Hobbit hitem kasowym. A kinematograficznym?
Trudno krytykować tak znakomitego reżysera, jakim jest Peter Jackson. Dokonał czegoś niemożliwego – z małej książeczki wykrzesał historię na kilka godzin dobrego kina, które cieszy nie tylko fanów serii. Jackson jednak przesadził, podobnie jak przesadził Olivier Megaton przy trzeciej części świetnej serii „Transporter”.
Udało mi się dotrzeć na nocny maraton ENEMEF z przedpremierowym pokazem „Hobbit: Bitwa pięciu armii”, jednakże to właśnie dziś, 25 grudnia, jest oficjalna polska premiera tej wielomilionowej produkcji.
„Bitwa pięciu armii” ma swój początek dokładnie tam, gdzie kończy się poprzedni film. Nasi bohaterowie są świadkami jak rozeźlony Smaug sieje śmierć wśród mieszkańców Miasta na Jeziorze. Początek dwuipółgodzinnego seansu naprawdę zachęca do obejrzenia dalszej części. Chłopaki od efektów specjalnych wspięli się na wyżyny, a przypominające Wenecję Miasto ma swoisty urok. Widz bezpośrednio identyfikuje się z mieszkańcami, czuje ich strach, a kapitalne ruchy kamerą tylko potęgują pięknego, ale jakże niebezpiecznego Smauga (głos podłożony przez Benedicta Cumberbatcha to prawdziwe mistrzostwo).
A później? A później widz czeka na tytułową bitwę. I doczekać jej nie może. W międzyczasie widzimy chociażby Legolasa, który w tej części Hobbita awansował do rangi pół-boga (scena jak elf skacze po spadającym moście wywołuje pusty śmiech). Jesteśmy świadkami nudnych scen pokazujących przepiękną Nową Zelandię, gdzieś tam przewija się motyw pieniądza i jego siły uwodzenia. Wszystko to jednak wyłącznie przerywnik, zdecydowanie zbyt długi przerywnik, do tytułowego starcia.
A bitwa, pomimo faktu, że ponad godzinna, jest kwintesencją całego filmu. Połączenie znakomitego reżysera ze świetną ekipą osób od montażu, efektów specjalnych, dźwięku, rekwizytów i kostiumów daje wybuchową mieszankę, która trzyma w napięciu do samej końcówki filmu. Fabuła w niezwykle lekki sposób jest przepleciona pomiędzy kolejnymi sekwencjami bitwy, za co należy się olbrzymi plus. Dzięki temu widz nie odrywa wzroku ani na chwilę, bo, być może, nie zauważy czegoś ważnego.
A finał? Fani wiedzą, jak film się skończy. Cała reszta, która, dziwnym trafem, do tej pory książki nie przeczytała będzie zadowolona.
Ogólne podsumowanie? Bajka z dużą ilością efektów specjalnych? Słaba gra aktorska? Zwolnienia żywiołowej akcji? Czy może wspaniała opowieść i zwieńczenie arcyciekawej serii? Tak naprawdę każda opinia ma w sobie ziarenko prawdy. Ja „Hobbita” polecam, pomimo wad, które wcześniej wymieniłem. Dla każdego fana świata tolkienowskiego to pozycja obowiązkowa.
PS. „Bitwa pięciu armii” w Stanach Zjednoczonych tylko w dniu otwarcia zarobiła 11,2 mln dolarów.