Paweł Nieczuja-Ostrowski: Czy Europa będzie bronić narodu kaliningradzkiego?
Tym wyzywającym tytułem chciałem poruszyć pewną pomijaną kwestię. W sytuacji, kiedy Rosja bez względu na porozumienia międzynarodowe dokonuje rewizji granic i aneksji Krymu, posługując się argumentem konieczności obrony tamtejszej ludności rosyjskiej przed reżimem w Kijowie, daje pretekst państwom ościennym do wystąpienia z podobnymi działaniami czy roszczeniami wobec niej.
W tej sytuacji Unia Europejska powinna zadeklarować potrzebę ponownego rozważenia statusu Obwodu Kaliningradzkiego. Nie trudno bowiem sobie wyobrazić możliwość analogicznych, jak rosyjskie, działań odnośnie tego obszaru. Wszak rosyjska dyplomacja kocha i rozumie analogie.
Skoro dziś Władimir Putin może mówić o narodzie krymskim i potrzebie jego obrony oraz jego praw do samostanowienia, to analogicznie przywódcy zachodni, np. Angela Merkel, mogą mówić o narodzie kaliningradzkim (czy też królewieckim) i jego prawach. Jeśli deklaruje się gotowość obrony przy użyciu siły ludności rosyjskiej na Ukrainie, to można też wyrazić wolę do obrony ludności europejskiej (a to szczęśliwie bardzo szerokie pojęcie) w Rosji. W propagandzie Rosji ta obrona ma być przed „faszystowską” władzą na Ukrainie, co daje też Europie argument do obrony ludności Królewca- Königsberga przed faszystowską władzą na Kremlu (która prześladuje niezależne media, obce grupy etniczne czy homoseksualistów). No wszak represjonuje ona mieszkańców Królewca np. zabraniając im przywozu polskiego i litewskiego mięsa i wędlin.
Warto tu zaznaczyć, że nie tylko Krym jest zróżnicowany etnicznie. Oficjalnie blisko 1/4 mieszkańców Obwodu Kaliningradzkiego stanowi ludność nierosyjska, w tym liczne społeczności Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, Ormian, Polaków i Niemców. Tamtejsza ludność rosyjskojęzyczna w znacznej mierze czuje odrębność od pozostałej części Rosji i silny związek z innymi mieszkańcami Europy. Warto by się ich spytać, czy nie chcieliby, aby ich „mała Rosja” była w UE.
Można nawet wyobrazić sobie referendum w sprawie autonomii albo suwerenności, odbywające się przy obecności „lokalnych sił samoobrony”, mówiących co prawda po polsku, niemiecku, litewsku i duńsku, i w unijnych mundurach „zakupionych” w miejscowych sklepach sportowych. Oczywiście czysto teoretycznie, gdyż trudno zakładać podobną reakcję sił zbrojnych w Królewcu jak ukraińskich na Krymie. W każdym razie sposób przeprowadzenia referendum na Krymie to czysta farsa połączona z kpiną z Zachodu i jego reguł.
Posługiwanie się argumentami historycznymi odnośnie dawnej przynależności Krymu do Rosji (sprzed ponad pół wieku) też jej nie sprzyja, bo przecież obszary Obwodu Kaliningradzkiego niewiele dłużej należą do Rosji. Europa powinna więc przygotować dalekosiężne scenariusz dotyczące tej części świata, bo wojskowa obecność wrogiego mocarstwa w tej rosyjskiej kolonii w Europie w ostatnich tygodniach dodatkowo generowała poczucie zagrożenia państw europejskich.
Przeciętny człowiek orientujący się w historii dostrzega podobieństwo postępowania putinowskiej Rosji wobec Ukrainy do hitlerowskich Niemiec wobec Austrii czy Czechosłowacji oraz stalinowskiego ZSRR wobec Finlandii, państw nadbałtyckich czy Rumunii. Należy wrócić do rozważań, co by było gdyby państwa europejskie wobec tych wydarzeń w 1938 roku zagroziły odłączeniem od Niemiec np. Zagłębia Ruhry czy niektórych obszarów Śląska i Prus Wschodnich, przeprowadzając równocześnie mobilizację wojsk Francji, Wielkiej Brytanii, Polski i Czechosłowacji. Zapewne państwa te zostałyby uratowane. A nawet jeśli doszłoby do wojny to byłaby by ona prawdomównie krótsza i mniej okrutna. Dziś na szczęście chętniej niż kiedyś unika się wojny, a pokonanie ZSRR w „zimnej wojnie” daje szansę na bezkrwawą konfrontację.
Niestety mentalność imperialna rozumie wyłącznie argumenty siły. I w moim przekonaniu Europa, czy raczej wspólnie Zachód, powinien dać jasno do zrozumienia, że skoro Rosja zrywa ustanowione zasady i porozumienia odnośnie porządku międzynarodowego w Europie i dokonuje samowolnego wcielenia części obszaru drugiego państwa, tym samym także otwiera ponownie kwestię swoich dotychczasowych granic. Trzeba przypomnieć, że rosyjskich sąsiadów, z którymi są tereny sporne (lub potencjalnie sporne) jest niemało, Japonia i Wyspy Kurylskie, Chiny i Kraj Nadmorski, Turcja i Krym, Finlandia i Przesmyk Karelski, Iran i status Morza Kaspijskiego, jak też USA, Kanada, Norwegia i Dania oraz dostęp do obszarów arktycznych. A dojdzie do tego jeszcze kilka państw utrzymywanych w zależności od Rosji, jak i kilka republika autonomicznych dążących do suwerenności.
W całej sytuacji widzę dwa wyjścia, albo Zachód odpuści Krym i Ukrainę albo nie. Efekt będzie taki sam tylko, że konfrontacja zostanie odsunięta w czasie. Putinowska Rosja jawi się jako odrodzone imperium (faktyczne czy nie to inna sprawa, ważne że w idei), co wyraźnie zaznacza się w przyjętej przez Putina symbolice imperialnej, zwłaszcza w eksponowanych symbolach władzy na Kremlu, m.in. inauguracji prezydentury w carskiej sali tronowej. W 2000 roku zastąpił on hymn Rosji z 1991 roku nową wersją dawnego hymnu ZSRR. Podstawą zaś ideologii imperialnej jest odmawianie innym narodom prawa do samostanowienia. Ponadto istotną cechą jest brak określenia granic, tzn. że dla imperium granice są tam, gdzie imperium nie może dalej pójść. I tylko tam. Warto pamiętać, że niegdyś flaga radziecka powiewała też na Reichstagu w Berlinie.
Na razie jesteśmy bezpieczni, a w najbliższych miesiącach (latach?) będziemy oglądać w telewizji dalsze uszczuplanie Ukrainy. Bo jak śpiewa popularny w Rosji Oleg Gazmanow: „Ukraina i Krym, Białoruś i Mołdawia - to mój kraj”. Restauracja ZSRR trwa już w najlepsze.
Paweł Nieczuja-Ostrowski