Polskie losy. Janis Jurkans - minister z anonsu
Krzywicie się, że Podolski strzela gole dla Niemiec? A co powiecie na historię Janisa Jurkansa, Polaka, pierwszego szefa MSZ Niepodległej Łotwy? - Czuję się na równie Łotyszem jak i Polakiem - mówi Jurkans uchodzący za jedną z najbardziej nietuzinkowych postaci w najnowszej historii desowietyzacji krajów nadbałtyckich.
Jego pradziadek był bogatym szlachcicem, gdzieś w centralnej Polsce, ale cały majątek przegrał w karty. Uciekł więc przed prześladującymi go wierzycielami do Łatgalii – krainy na wschodzie dzisiejszej Łotwy. Tam mieszkało bardzo dużo Polaków. Tak jest zresztą do tej pory. Tam ożenił się z miejscową Polką. Rodzina mieszkała na tych terenach aż do wybuchu drugiej wojny światowej. Okupacja sowiecka zastała ich w Rydze. W 1941 roku sowietów zastąpili Niemcy. Wtedy odbyła się wymiana paszportów i wtedy z Zacharewiczów stali się Jurkansami. I tak już zostało. Choć w domu rodzinnym zawsze rozmawiało się i nadal rozmawia po polsku.
Ojciec Janisa początkowo był przewidziany, jako potencjalny rekrut, do jednostek pomocniczych, jakie Niemcy tworzyli z Łotyszy. Gdy jednak dowiedzieli się z ankiety personalnej, że jest Polakiem, to nie został nigdzie wcielony. Uważany był bowiem, z racji na narodowość, za element niepewny. Potem gdy na Łotwę wrócili w 1945 roku Rosjanie, długo ukrywał się przed poborem do Armii Czerwonej. Janis (czy też Jan) urodził się już po wojnie, w roku 1946. Z tamtego okresu, późnych lat czterdziestych, pamięta on straszliwy strach dzieci, przed uwięzieniem taty. Wszak ojciec nie służył w Armii Czerwonej, był Łotyszem (a przynajmniej takie miał nazwisko), który z racji na wiek mógł współpracować z Niemcami. To już była wystarczająca przesłanka do uwięzienia go i wywiezienia na Sybir. Ojca jakoś jednak nie wywieziono.
Janis już w wieku 6 lat został ministrantem.
- Łacinę znałem wtedy lepiej niż rosyjski. Rodzice zaś widzieli mnie w przyszłości jako księdza. Znałem te plany i już jako sześciolatek je popierałem. Tym bardziej, że czułem się mocno wyobcowany z grona kolegów. Bo być Polakiem w morzu Łotyszy, a później Rosjan, wcale nie było tak prosto. Szczególnie odczuwałem trojako dziecko. Na podwórku niektórzy rówieśnicy wyśmiewali się z mojego pochodzenia. W szkole jako jedyny w klasie, nie byłem członkiem organizacji pionierskie, bo „panieszczyków”, Polaków, się tam nie przyjmowało
Podczas prawie każdych wakacji Janis jeździł z ojcem, szefem małej ekipy budowlanej, po całej Łotwie. Grupa ta remontowała kościoły.
- Widziałem więc z bliska, że księża to nie zawsze religijni idealiści. A grzechy trzymały się ich tak samo jak i szeregowych wiernych. To był dla mnie szok. Nie chciałem być taki jak oni.
Zaproszenie z KGB
W 1965 roku, po zakończeniu szkoły średniej upomniała się o niego armia. Służył w oddziałach specjalnych i niewiele brakowało, by w roku 1968 uczestniczył w interwencji zbrojnej w Czechosłowacji.
- Wszyscy byli już przygotowani do wyjazdu, gdy nagle okazało się, że w całej jednostce są tylko dwa sprawne samochody. Części zapasowe, akumulatory zostały wcześniej sprzedane przez „zapobiegliwych” oficerów. Kary na winnych złodziejskiego procederu posypały się straszliwe, ale do Czechosłowacji już nie pojechaliśmy.
Na początku lat siedemdziesiątych Jurkans ukończył studia na wydziale literatury Uniwersytetu Ryskiego. Pracę magisterską pisał o twórczości Jamesa Joyca.
- Zawsze bardziej interesowały mnie kierunki humanistyczne – wyjaśnia – Szczególnie zająłem się nauka języków obcych. Byłem pewien, że choć ze Związku Sowieckiego nie jest łatwo wyjechać gdziekolwiek, to ze znajomością języków poznam swiat choćby nawet za pośrednictwem odpowiedniej lektury. Jednocześnie uczyłem się niemieckiego i angielskiego. By lepiej poznać te języki, słuchałem w oryginalnej wersji BBC, chodziłem też do portu, by kupować od marynarzy zachodnie wydawnictwa. Najcenniejsze jakie udało mi się kupić, to były pamiętniki Churchilla.
Próbował zdawać egzamin do moskiewskiej szkoły dyplomatów (MIMO), ale to już były za wysokie progi.
Tam przyjmowano tylko dzieci partyjnych czynowników, osoby rekomendowane przez regionalne komitety komsomołu. Nie można było ot tak, po prostu pojechać i zdać egzamin wstępny. Ja tymczasem otrzymałem propozycję pracy w…KGB. Nie przeszkadzało im nawet to, że ja nigdy nie byłem ani pionierem, ani komsomolcem, ani też tym bardziej członkiem partii komunistycznej. Dano mi wtedy do wyboru: albo zgadzam się na współpracę, albo też spowodują wyrzucenie mnie z pracy na Uniwersytecie. Nawet nie czekałem. Sam się po prostu zwolniłem. Akurat zmarł mój ojciec. Przejąłem więc jego brygadę remontującą kościoły na Łotwie.
Sprzedała nawet psa
Pod koniec lat siedemdziesiątych po raz pierwszy odwiedził Polskę. Zapisał się wtedy na wycieczkę do czeskiej Pragi.
- Nasz pociąg zatrzymał się w Warszawie. Wyszedłem na peron. Coś mnie ścisnęło i zacząłem płakać. Ja dorosły, trzydziestoletni chłop. Wszyscy wokół mówili po polsku, wszędzie było jakoś tak pięknie. A serce podpowiadało: pozostań w tym mieście. Do pociągu jednak wsiadłem, ale od tego też momentu jeszcze bardziej zacząłem się interesować Polską. Śledziłem bardzo uważnie wszelkie doniesienia z okresu Solidarności. Potem stan wojenny. Czułem jakbym tam w Polsce był i uczestniczył w tych wydarzeniach.
Tymczasem nadchodziły przełomowe lata tak dla Jurkansa jak i samej Łotwy.
- W roku 1987 wykryto u mnie białaczkę. Lekarze powiedzieli mi, że pewnie długo już nie pożyję. Przez dwa tygodnie leżałem na szpitalnym łóżku i nie myślałem o niczym innym jak o nieuchronności swojej śmierci. Przyjaciele, którzy przychodzili mnie odwiedzać właściwie się żegnali. A żona, jak się dowiedziałem, już zaczęła sprzedawać moje rzeczy, nie wyłączając nawet psa.
Po pół roku leczenia choroba się cofnęła. Ale nic nie było już takie jak przedtem. Jurkans rozstał się z żoną, nie chciał tez wracać do pracy na budowie. Kilkumiesięczny pobyt w sanatorium na Krymie dał mu czas do przemyśleń. Gdy wrócił, akurat zaczął rozwijać się ruch na rzecz niepodległości Łotwy – „Front Narodowy”.
Przeczytałem, że szukają osób ze znajomością języków obcych. Przyszedłem na otwarte zebranie Frontu. Organizatorzy w eleganckich garniturach, a ja w jakimś sweterku, dżinsach…Nawet sobie pomyślałem: „gdzie ty Janis się pchasz?”. Czułem się przy tych słynnych wtedy działaczach jak człowiek z innego, gorszego świata.
I nagle jakby się coś przede mną uchyliło. Jeden z egzaminujących nagle sobie przypomniał, że przecież widział mnie kiedyś jako pracownika uniwersytetu. Powiedziałem, że wyrzucono mnie stamtąd. Powiedziałem też dlaczego. I nagle okazałem się najlepszym z możliwych kandydatów do pracy w wydziale zagranicznym. Na początek okres próbny, trzy miesiące…
Potem wypadki potoczyły się już błyskawicznie
- 24 maja1990 roku zostałem ministrem spraw zagranicznych nowej, niepodległej Łotwy. Byłem pierwszym Łotyszem, który wszedł do siedziby brytyjskiego premiera na Downing street 10 w Londynie. W maju 1991 gdy jeszcze prawie nikt nie uznał niepodległości Łotwy, ja już spotykałem się z prezydentem Francji Mitterandem w Paryżu. Potem podejmował mnie Helmut Kohl. Byłem też w Białym Domu. Wtedy poznałem się również z ministrem spraw zagranicznych Polski, Krzysztofem Skubiszewskim. Nasze rozmowy miały całkiem prywatny charakter. Rozmawialiśmy zawsze po polsku. Podobnie zresztą jak i ze Zbigniewem Brzezińskim.
Leć do Szwecji tworzyć rząd
Wspomnienia z tamtego okresu dotyczą jednak nie tylko momentów wzniosłych, ale i groźnych. Łotwa była państwem, które formalnie jeszcze nie istniało. Nikt wtedy w roku 1990 czy 1991 nie wiedział co zrobią Rosjanie.
- W niedzielę 19 stycznia 1991 roku spacerowałem sobie gdzieś w parku. Nagle złapał mnie jakiś człowiek. Poinformował, że przez radio wzywają wszystkich członków rządu. W dżinsach, sportowej koszuli i kurtce futrzanej z miejsca wyjechałem do siedziby premiera. Na posiedzeniu rządu uznano, że natychmiast powinienem wyjechać za granicę by w razie jakichkolwiek ruchów sowieckich na Łotwie, reprezentować mój kraj w świecie. Pełnomocnictwo obejmowało także ewentualne tworzenie rządu emigracyjnego. Od razu odwieziono mnie na lotnisko. Poleciałem samolotem do Sztokholmu. Tam miałem pierwsze oficjalne spotkanie z przedstawicielami szwedzkiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Dostałem też pieniądze od gospodarzy na hotel i ubranie – bo ciągle przecież byłem w tych nieszczęsnych dżinsach i sportowej koszuli. Dopiero w marcu wróciłem do Rygi. Sytuacja powtórzyła się pięć miesięcy później podczas puczu Janajewa.
- Jechałem ryskimi ulicami na lotnisko i wszędzie mijałem transportery opancerzone. Nie wiedziałem czy aby nie jest to ostateczne pożegnanie z Łotwą. Plotka wtedy goniła plotkę. Mówiło się, że w Moskwie są już gotowe spisy ludzi, działaczy niepodległościowych, w poszczególnych republikach, których zaraz będzie się rozstrzeliwać. Na lotnisku pogranicznicy (ciągle na służbie moskiewskiej!) zatrzymali mnie i kazali czekać. Udało mi się jakoś dostać do telefonu. Dodzwoniłem się do naszego …posła honorowego w Belgii. Raportowałem, że nie wiadomo czy uda mi się wylecieć i bardzo prosiłem o ewentualne nagłośnienie sprawy w europejskich mediach. Poseł był Szwedem mieszkającym w Belgii, gdzie prowadził duży biznes. Zadzwonił więc do linii SAS, która to miała mnie wywieźć z Rygi do Kopenhagi i powiedział, że dopóki mnie nie będzie na pokładzie samolotu to niech nikt się nie odważy wystartować. Nadal jednak nic nie wiedziałem. Siedziałem w poczekalni dla VIP – ów i umierałem z niepokoju. Zaszedł do mnie jakiś major. On mi, że ma rozkazy z Moskwy, aby nikogo z nie uznawanych przez Moskwę władz Łotwy, nie wypuszczać, a ja mu udowadniałem, że zakończy się to międzynarodowym skandalem. Bo samolot konsekwentnie nie wylatywał, czekając na mnie. W końcu dałem mu po prostu tysiąc dolarów. I jakby nowy duch wstąpił w oficera. Wszak wtedy w sowieckiej armii zarabiało się nie więcej (w przeliczeniu) jak 15 dolarów miesięcznie. Sam oficer mnie przeprowadził, aż do trapu samolotu. A tu po paru dniach okazało się, że cały ten zamach stanu wyglądał jak farsa. Wróciłem więc wtedy na Łotwę, która rychło stała się już oficjalnie niepodległa.
Jeszcze Polska
Potem jeszcze 15 lat był posłem, ale teraz jest już poza polityką. Wydaje się trochę nią rozczarowany. Szczególnie tym, że państwo łotewskie nie potrafiło stać się ojczyzną dla żyjących na jego terytorium Rosjan. Ustawy o obywatelstwie pozbawiły jedną trzecią mieszkańców kraju prawa do niego. Choć wielu Rosjan uzyskało je jednak z czasem, to jednak bardzo często nie traktują oni Łotwy jak swojej ojczyzny, nie mając z tym krajem, jego tradycją, świętami, jakiegokolwiek związku emocjonalnego. On sam na punkcie losów mniejszości jest szczególnie czuły.
- Znów nachodzą mnie reminiscencje związane z moją polskością. Marzę, że Polska zacznie pomagać na Łotwie polskim szkołom, choćby w takim wymiarze jak to się dzieje na Litwie i Białorusi. To pomoże odkryć wielu ludziom, tu na Łotwie, ich polskie korzenie. Brakuje mi też tego, że w kioskach nie mogę kupić polskich gazet i czasopism, polskich książek, płyt, programów telewizyjnych choćby na płytach. Bo mój wnuk może mógłby pójść do polskiej szkoły. Ale jak go do tego przekonam, gdy nie mogę mu ofiarować atrakcyjnej książki dla dzieci, czy jeszcze lepiej, płyty z polskimi filmami dziecięcymi...
Krzysztof Szczepanik, korespondent elblag.net ze Wschodu