Poradzili elbląskiej fryzjerce: Może pani słuchać radia w salonie, ale tak, by nikt inny go nie słyszał
Ten kto by myślał, że absurdy z czasów PRL, tak wspaniale przedstawione w filmach Stanisława Barei, odeszły w przeszłość razem z minionym systemem ten by się mylił. Jednym z takich mało inteligentnych pomysłów (tak to ujmijmy, bo aż prosi się o bardziej ostre określenie) jest opłata za publiczne odtwarzanie muzyki.
I nie chodzi tu tyle o samą opłatę (obowiązującą w myśl Ustawy o prawie autorskim), która w przypadku imprez masowych jest całkowicie uzasadniona, co sprowadzenie jej do absurdu, poprzez wymóg uiszczania „kasy” na przykład przez fryzjerów.
Pozbyłam się radia, które przyniosłam z domu, bo nie chciałam płacić haraczu – mówi dosadnie jedna z elbląskich fryzjerek. – Panowie z ZAiKS-u uprzedzili mnie, że mogę słuchać radia na zapleczu i tylko tak głośno, by dźwięk nie dochodził do żadnego z klientów. Gdyby dochodził, musiałabym uiszczać stosowną opłatę – stwierdza nasza rozmówczyni.
Kobieta nie chciała iść „na udry” i radio wyniosła. Niektóre inne koleżanki z jej branży ratowały się i ratują przyklejonymi do ścian zakładów fryzjerskich kartkami z informacją, że „muzyka z radia przeznaczona jest jedynie dla personelu”, a klienci „nie mogą jej słuchać”.
Konflikt między ZAiKS-em a branżą fryzjerską trwa od lat. Jego najgłośniejszym przejawem był spór tej organizacji z właścicielem jednego z zakładów fryzjerskich w Wałbrzychu. Golibroda puszczał w swoim zakładzie muzykę, ale nie chciał za nią płacić ZAIKS-wi. Ostatecznie fryzjer sprawę wygrał, choć dopiero w sądzie apelacyjnym, gdyż przedstawił oświadczenia klientów, że „nie słuchają muzyki” w czasie strzyżenia.