Referendum. Tylko po co? - analiza
Pomysł z referendum w sprawie odwołania prezydenta miasta i radnych przewijał się co jakiś czas w komentarzach na elbląskich portalach informacyjnych. W końcu gruchnęła wieść, że powstaje „pewna grupa”, w dodatku „obywatelska”, która będzie zmierzała do zorganizowania referendum w Elblągu. Podczas ostatniej sesji Rady Miasta przedstawiciel „niezadowolonych” wręczył stosowne pismo prezydentowi. Machina referendalna ruszyła.
A razem z nią ruszył wyścig o zebranie 10 tysięcy podpisów elblążan pod wnioskiem o referendum w sprawie hurtowego odwołania prezydenta Grzegorza Nowaczyka i radnych miejskich. Demokracja jest takim ustrojem, że z reguły raz na cztery lata wybieramy w wolnych wyborach naszych przedstawicieli. Jednak te same demokratyczne procedury pozwalają na przeprowadzenie referendum w sprawie odwołania przed końcem kadencji zarówno prezydenta, jak i radnych. Zwłaszcza, jeśli wybrani przedstawiciele władzy lokalnej utracili zaufanie wyborców. Czy faktycznie je utracili? Odpowiedź da być może właśnie referendum.
Warto przyjrzeć się uważnie zarzutom, jakie pod adresem prezydenta miasta kierują ci „niezadowoleni”. Przeważnie rzecz dotyczy wyjazdów Grzegorza Nowaczyka za granicę, w celach promocyjnych miasta i jego oferty gospodarczej. Cóż, jeśli mnie pamięć nie myli pod adresem poprzednika – Henryka Słoniny wysuwano całkiem odmienne pretensje, że nigdzie nie jeździ i nie promuje miasta. Do tego dochodzą pomniejsze zarzuty o likwidację kąpieliska miejskiego, przerost zatrudnienia w Urzędzie Miejskim, podwyżki mediów, czynszów i komunikacji miejskiej. Tylko, że podobne zarzuty mogą dotyczyć praktycznie każdego prezydenta czy burmistrza w Polsce. W czasie kryzysu każdy włodarz miasta ostrożnie szacuje finanse budżetowe.
Demokracja ma to do siebie, że obywatele mogą jednak podjąć inicjatywę referendalną, jeśli faktycznie mają już dość wybranych w wyborach przedstawicieli władzy samorządowej. Takie mają prawo.
Jest w tym wszystkim jeden frapujący szczegół. Grupa „Wolny Elbląg” na samym początku kreowała się na inicjatywę oddolną, obywatelską, która miała dopiero zacząć rozmawiać z opozycyjnymi partiami politycznymi o poparciu referendum. Tymczasem fakty są całkiem inne. Za tą akcją stoją lokalni działacze Ruchu Palikota. Smaczku wszystkiemu dodaje fakt, że elbląski Ruch Palikota nie ma swoich przedstawicieli w Radzie Miasta, a bardzo by chciał.
Pozostaje tylko zadać sobie pytanie o sens całego przedsięwzięcia. Z różnych stron, także tych politycznych, opozycyjnych dochodzą głosy, że referendum w Elblągu raczej nie przyniesie zakładanego przez inicjatorów skutku. SLD odżegnuje się od poparcia referendum, Prawo i Sprawiedliwość jest bardzo ostrożne w opiniach na ten temat. Przygląda się inicjatywie dość sceptycznie. Jednak załóżmy, że mieszkańcy zdecydują o odwołaniu prezydenta i radnych. Muszą odbyć się przedterminowe wybory, praktycznie na rok przed tymi planowanymi.
Co proponują nam inicjatorzy referendum? Czy mają zdecydowanego lidera, który powalczy o urząd prezydenta? Czy opracowali alternatywny program na te 12 miesięcy, które zostaną do wyborów po referendum? Nic takiego nie zostało zaprezentowane do tej pory. Najlepszym przykładem jest informacja o akcji rozpoczynającej procedurę referendalną, wręczona prezydentowi miasta. Zabrakło na niej choćby jednego zdania uzasadnienia podjętych działań.
Najlepszą puentą do całej afery referendalnej niech będą słowa Jerzego Wilka (PIS), który pytany przez dziennikarzy o to, co można zrobić lub zmienić przez 12 miesięcy w mieście odpowiedział z całą powagą, że nic.