Różne oblicza historii. Loemke z Fromborka
Owego marcowego dnia 1939 roku, gdy Führer nakazał swoim oddziałom zajęcie Kłajpedy i przyłączenie jej po wsze czasy do macierzy, Anton Loemke łowił ryby na Zalewie Wiślanym. Po przypłynięciu do portu we Fromborku, gdzie mieszkał, zobaczył stojącą na nabrzeżu żonę Hildę. Dziwne mu się to wydało, albowiem wychodziła po niego ostatni raz z pięć lat temu, gdy brali ślub. Wyskoczył do niej szybko, a ona w bek.
Ledwo wydobył z ust kobiety wiadomość o Kłajpedzie i o tym, że ona boi się wojny. Uspokoił ją jakoś.
– Ci Litwini sami sobie winni – mówił i sam zbytnio nie wierzył we własne słowa, bo te same argumenty słyszał pięć miesięcy wstecz, gdy upadała niepodległa Czechosłowacja. – Czemu wcześniej nie oddali dobrowolnie miasta, gdzie większość mieszkańców to Niemcy.
A potem to już wszyscy mówili tylko o wojnie. Jedni z nadzieją, że wreszcie ci cholerni Polacy oddadzą korytarz, inni z obawą o to, co uczynią Anglicy i Francuzi. Loemke wolał zaś nic nie mówić. Bo, gdy kiedyś przy piwie, wrzasnął coś o płynącej w jego żyłach polskiej krwi, spojrzeli na niego kumple jakoś tak dziwnie, że odeszła mu ochota na politykowanie.
Tymczasem wokół mnóstwo młodych mężczyzn, którzy nie dobili jeszcze trzydziestu wiosen, zakładać musiało mundury wojskowe. Jednak urodzonego w 1909 roku Antona i innych rybaków nie brali, choć podpadali wiekiem pod pobór.
– Wy musicie wyżywić Niemców, a nie wojować – powiedział im burmistrz podczas wizytacji portu.
No więc żywili. A ryba tego roku dosłownie sama właziła w sieci. Niezły był z tego zarobek. Przede wszystkim zaś uspokoiła się jakby Hilda.
– Niech się tam dzieje co chce – mawiała często. – Najważniejsze, że jesteśmy razem.
Trudno było jej się nawet dziwić. Frau Loemke pochodziła aż spod Dortmundu. Skąd dokładnie? – sama nie wiedziała. W roku 1917, gdy miała pięć lat, na dom jej rodziców spadła bomba zrzucona – zapamiętała – z angielskiego samolotu. Pod gruzami zginęli matka, dziadkowie i pięcioro rodzeństwa Hildy. Ona sama jakimś cudem ocalała. Więcej rodziny już nie miała – ojciec zginął rok wcześniej walcząc o wielkość Niemiec gdzieś na francuskiej ziemi. Zabrano ją do sierocińca w Prusach Wschodnich. Tu rosła i powoli zapominała wojnę. Teraz zaś nie mogła zrozumieć, że jacyś wyfraczeni panowie z Warszawy – tak powiedział w jednym z przemówień Führer – znów chcą wojny. Przecież jej największym pragnieniem było zatrzymać Antona i małego Josepha przy sobie. Lepiej więc, by nikt nie chciał z nikim wojować.
31 sierpnia Anton wypłynął na połów. Nad wodą wisiała zorza polarna. Zapowiadało to, jak powiadali starzy ludzie, jakieś straszne wydarzenie. Wypłynął jednak Loemke w morze, jakby nic się nie stało. Bo wiadomo – ryba to pieniądze. A z czegoś żyć trzeba.
Nad ranem, gdzieś na granicy horyzontu, na zachód od miasteczka, powietrzem targnął straszny wybuch. Było jasne, że to już wojna. Rybacy wracali pośpiesznie do portu, by jak
najszybciej być przy rodzinie.
Od rana zaś wszyscy, mając absolutną pewność, że wysadzenie przez Polaków mostu na Wiśle pod Tczewem oznacza wojnę, biegali po mieście i wykupywali ze sklepów co tylko się dało. Panika jednak, wraz z sukcesami armii Führera, opadła. Wojna trwała już wtedy tylko dla tych, których synowie, ojcowie, mężowie walczyli na froncie. Spokojny żywot wiedli także Loemkowie. Do czasu jednak...
Wiosną 1942 roku Anton otrzymał wezwanie do stawienia się w bazie Kriegsmarine w Calais, na brzegu kanału La Manche. Początkowo chciano z niego zrobić podwodniaka. Potem były rybak znad Zalewu Wiślanego został operatorem barki desantowej. Jego „sonder kommando” ćwiczyło ciągle różne warianty lądowania na angielskim wybrzeżu. Co by to było – myślał gefreiter Anton Loemke podczas tych ciągłych wypadów w morze – gdyby tak nacisnąć mocniej wajchę silnika i... wylądować gdzieś koło Brighton. Bo w anglosaskiej niewoli jadało się, jak głosiła stugębna fama, nawet czekoladę i popijało kakao.
Jesienią 1942 roku, w trakcie kolejnego, nastrajającego do defetystycznych myśli, rejsu, nad barkę prowadzoną przez Antona Loemke nadleciały angielskie samoloty i trzeba było skorzystać z tratwy ratunkowej. Dryfującego, straszliwie zziębniętego gefreitera wyłowiła na drugi dzień inna barka desantowa Kriegsmarine. Zamiast zajadać angielską czekoladę, musiał się Anton zadowolić różnymi erzatzami serwowanymi w żołnierskich szpitalach. Korzyść z tego była tylko jedna – mógł całkowicie nie myśleć o wojnie. Rodzina mieszkała przecież w oddalonych od wszelkich walk Prusach Wschodnich. Jego samego przewożono natomiast do położonych na południu Reichu szpitali. W końcu 1943 roku trafił do sanatorium w Garmisch Parten Kirchen. Co miesiąc przepustka do domu, poza tym spokój, cisza i wspaniałe górskie powietrze. Aż przechodził żal o nadwerężone mocno zdrowie. Urlopy były coraz dłuższe, a Loemke czuł się coraz lepiej. Przyjeżdżając z Bawarii do rodziny, często siadywał z żoną w kącie kuchni i gadali długo w noc o... wojnie.
Była już jesień 1944 roku. Front zbliżał się do granic Rzeszy. Erich Koch zapewniał jednak, że Festung Preussen nie ma prawa paść. Wierzyło mu niewielu. Część osób, mających rodziny gdzieś w Bawarii czy Saksonii, już się zbierała do wyjazdu. Ale większość nie miała zbytnio gdzie się udać. Chciano więc wierzyć temu, co powtarzał często gauleiter z Koenigsberga.
Na kolejny urlop przyjechał Loemke tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1944 roku. Do Garmisch już nie wrócił. W styczniu ruszyła ofensywa, która obaliła butne zapewnienia Ericha Kocha.
Wojna przyszła do miasteczka od ...zachodu. Ludzie obserwowali jak pociąg pancerny, jeżdżący wahadłowo na trasie Braunsberg – Elbing z dnia na dzień pokazuje się we Fromborku częściej. Znaczyło to, iż ma do przebycia coraz krótszą drogę. Któregoś razu, pod koniec stycznia, ledwo ujechał parę kilometrów za Frombork w kierunku Elbląga, a już musiał, ostrzeliwując się, wracać. Nocą zaś, ukryci w zapchanych żywnością piwnicach, cywile usłyszeli strzały w mieście. Palba trwała do rana. Kiedy miejscowi chcieli zobaczyć zwycięzców „niezwyciężonego” Wehrmachtu, okazało się, że to tylko zabłąkany patrol stoczył walkę z miejscowym Volksturmem. Trupy żołnierzy niemieckich już dawno uprzątnięto, natomiast zwłoki pięciu Rosjan ułożono niedaleko portu. Chodziły tam całe pielgrzymki, by obejrzeć tych, których tak się bano. Leżeli w karnym szeregu, a ludzie nie śmieli ich tknąć, choć jeszcze dwa lata wstecz nie przepuściliby także i zwłokom.
Gdy jakiś szczeniak z Hitlerjugend zamachnął się łopatą na jedno z ciał, Loemke spojrzał na niego groźnie i zapytał:
– Jak przyjdą Iwany, też będziesz taki odważny?
Smarkacz zawahał się i za chwilę rzucił łopatę w krzaki. Następnego dnia po domach chodzili esesmani i wyganiali wszystkich. Zaczęła się ewakuacja. W mieście zostali tylko starcy, którzy zamknęli się wraz z księdzem w miejscowym kościele.
Loemkowie razem z czwórką małych dzieci opuścili Frombork – drogą wzdłuż Zalewu Wiślanego. Szli noga za nogą, w długiej kolumnie, pchając ze sobą wózek z najpotrzebniejszymi sprzętami. Parę kilometrów dalej, w małej rybackiej wiosce (obecnie to Nowa Pasłęka) Anton wraz z rodziną zamieszkał u kolegi po fachu. Długo tam jednak nie zabawił, bo i przyjaciel musiał się ewakuować. Weszli na 70-centymetrowy lód na zalewie. Tymczasem po ciężkich mrozach zaczęła się odwilż. Lód co prawda nadal był gruby, ale leżąca na nim warstwa śniegu stopniała. Szli więc po kolana w wodzie. Przed i za nimi dreptał olbrzymi ludzki „wąż”. A nad głowami co jakiś czas pokazywały się samoloty z czerwonymi gwiazdami, które pilnowały, by przebitą przez lodołamacze rynnę wiodącą środkiem zalewu nie przedostał się żaden statek. Leciały bomby, nie wybierając celu. Tuż przed Loemkami jechał wóz z bauerską rodziną. Obok niego szedł gospodarz z lejcami w garści. Nagle zostały mu w garści tylko lejce – tuż przed nimi wybuchła bomba, a wóz wjechał w przeręblę. Chłop stał osłupiały z kawałkami skóry w garści. Wtem zaczął biec, gotów wskoczyć do wody. Całe szczęście, że Anton podstawił mu nogę. Zaraz opadli go inni, uspokajając ryczącego teraz strasznym głosem mężczyznę. Szok jednak szybko mijał pod wpływem niemniej tragicznych zdarzeń na lodzie. Wokół lodowej drogi leżało mnóstwo ludzkich i końskich trupów.
Następnego dnia Loemkowie znaleźli się na Mierzei Wiślanej. Tam mieli oczekiwać zaokrętowania na statki, biorące kurs na któryś z portów Rzeszy, nie zajęty jeszcze przez aliantów. Antona jednak, wraz z innymi rybakami zmobilizowano do łowienia ryb. Patrzyli więc tylko z Hildą, która nie chciała opuścić męża, jak kolejne statki odpływają. A rano morze wyrzucało trupy tych, którzy już nigdzie nie mieli dopłynąć. Raz, kilkaset metrów od brzegu, bomba trafiła w bok barki ciągnionej przez statek. Marynarze, na oczach siedzących na tonącej barce ludzi, rąbali siekierami linę łączącą dwie jednostki. Byle tylko nabierająca coraz więcej wody barka nie wciągnęła w głębię także i statku.
Przez roztajały już zalew na różnych tratwach, beczkach i czym jeszcze popadnie, płynęły, uciekając przed rosyjską niewolą, niedobitki niezwyciężonego Wehrmachtu. Tymczasem niemieckiej armii ciasno się zaczęło robić także na mierzei. Loemkom kazano, wraz z innymi rybakami, iść w kierunku Gdańska. Ale gdzieś niedaleko Stutthofu dotarła do wszystkich wiadomość, że miasto już padło. Zostali więc tam, gdzie doszli. Utrzymać się przy życiu pomagały tylko łowione, z narażeniem własnej głowy, ryby. A pomagali je przyrządzać więźniowie z pobliskiego Konzentration Lager. Jego strażnicy uciekli stamtąd już dawno, ale ludzie w pasiakach bali się gdziekolwiek dalej odchodzić. Ani rybacy, ani więźniowie nie widzieli żadnego wojska. O tym jednak, że trwają jeszcze walki, świadczyły często dochodzące z mierzei strzały.
Dziewiątego maja w południe Loemkowie ujrzeli na niebie kolejny samolot z czerwoną gwiazdą. Zrzucano z niego ulotki informujące o kapitulacji Niemiec i wzywające wszystkich żołnierzy, by zaprzestali walki. Rychło też Anton zobaczył po raz pierwszy żywych krasnoarmiejców. Na początek zgwałcili oni ewakuującą się razem z nimi młodą kuzynkę. Za chwilę jednak na miejscu zdarzenia pojawił się oddział elegancko umundurowanych żołnierzy, z granatowymi patkami przy kołnierzach. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że to NKWD. Dowódca oddziału na oczach struchlałych Niemców zastrzelił dwóch gwałcicieli. Potem jakiś kapitan nakazał rybakom iść do Elbląga. Wręczając glejty z pozwoleniem na podróż do miejsca poprzedniego zamieszkania, powiedział:
– Teraz będziecie łowić ryby naszym ludziom. Bo jeść trzeba.
Wrócił więc Loemke wraz z rodziną do Fromborka. A w 1948 roku został Antonim Lemke, obywatelem Polski. Jego syn, wraz z całą rodziną, mieszka do tej pory we Fromborku.